Na dywanie rozcierała się wielka czerwona plama. Krwi. Ludzkiej krwi. Zakręciło mi się w głowie, do mych ust przez chwilę doszły resztki wczorajszej kaszanki, aż spojrzałem na sufit, stwierdzając jednoznacznie że i on nie przecieka. Zachwiało mą postawą lecz niemrawym krokiem podszedłem do tej plamy krwi, pochyliłem się wciąż rozmyślając, czy nie jest ona przypadkiem spowodowana przez naszą koleżankę, którą gościliśmy wczoraj. Koleżanki nie udało się jednak zbałamucić, gdyż niestety przyjechali do niej czerwonoskórzy Indianie. Pomimo odrażającego widoku, wziąłem próbkę materiału dowodowego, by czujnym okiem i językiem fachowca jednoznacznie stwierdzić i przeanalizować materiał. Powąchałem, poniuchałem, wziąłem na język próbkę domniemanej krwi, aby jednoznacznie stwierdzić że jest to soczek malinowy, który dostaliśmy od mamusi kilka dni temu. Zapewne jakaś luja postanowiła zrobić mi kawał rozbijając go na podłodze...